Pat Bogusławski od lat porusza świat mody — dosłownie i w przenośni. Jako reżyser ruchu potrafi jednym gestem zmienić narrację pokazu, a jego intuicja i emocjonalna precyzja sprawiły, że stał się jednym z najważniejszych współczesnych twórców w swojej dziedzinie. Teraz, po dekadzie pracy z największymi — od Johna Galliano po Nicole Kidman — po raz pierwszy stanął po drugiej stronie obiektywu i zadebiutował jako fotograf w japońskiej edycji Vogue’a. W szczerej rozmowie z Fashion Biznes Pat Bogusławski opowiada o swojej nowej drodze w fotografii — o potrzebie kontroli nad obrazem, o intuicji, która prowadzi go w sztuce, i o odwadze wchodzenia na nieznany teren.
Polecane wideopodcasty:
Piotr Włochyń: W tym roku mija dziesięć lat, odkąd zacząłeś pracować jako movement director. Kiedy dziś wracasz myślami do tamtego momentu i patrzysz na całą tę dekadę — co widzisz?
Pat Boguslawski: Widzę wdzięczność. I ogromne zaskoczenie wobec samego siebie, że się nie poddałem. Przez te lata nauczyłem się ufać własnej intuicji, słuchać siebie, nawet kiedy nie wiedziałem, dokąd to wszystko zmierza.
Cofnijmy się więc do początku. Jak właściwie zaczęła się Twoja przygoda z tym zawodem?
Wszystko zaczęło się w Londynie. Byłem asystentem choreografa Aarona Sillisa — jego asystentem kreatywnym. Pomagałem mu w tworzeniu moodboardów, dbałem o spójność projektów. Aaron pracował wtedy z FKA Twigs i to właśnie ona zapytała, czy nie poprowadzę movement direction przy jej sesji zdjęciowej. Zgodziłem się od razu. To był mój pierwszy raz w tej roli — i od tamtej chwili wiedziałem, że to kierunek, w którym chcę iść.
Twoja kariera potoczyła się bardzo organicznie, bez klasycznego „planowania”. Jak myślisz, co sprawiło, że ludzie zaczęli ci ufać i zapraszać do współpracy?
Myślę, że autentyczność. Nigdy nie próbowałem udawać kogoś innego. Zawsze byłem sobą, a ludzie czują szczerość.
Dla wielu osób to wciąż nie do końca zrozumiały zawód. Jak najprościej opisałbyś, na czym polega rola movement directora?
To osoba, która komunikuje się między fotografem a talentem — czyli modelką, aktorką czy artystą. Pomagam wydobyć emocje, ruch, postawę. To rola bardzo kompleksowa. Najprościej mówiąc: Jestem komunikatorem między fotografem a osobą przed obiektywem — pomagam wydobyć emocje, ruch i postawę, by wizja fotografa stała się żywym obrazem.
Z kim współpracuje Ci się najłatwiej? I odwrotnie — kiedy czujesz, że trzeba „rozbroić” napięcia, ego, oczekiwania?
Z ludźmi, którzy są otwarci i nie boją się ryzyka. Z takimi, którzy nie przejmują się swoim wyglądem na zdjęciu i nie patrzą co chwilę w ekran. Ważne, żeby ufali fotografowi, reżyserowi i chcieli wspólnie stworzyć coś pięknego. Dla mnie liczy się podejście do projektu, a nie doświadczenie.
A co robisz, gdy widzisz, że ktoś jest zamknięty, spięty? Jak przełamujesz ten moment?
Staram się rozumieć, a nie naciskać. Każdy ma inną wrażliwość, więc najpierw obserwuję, potem rozmawiam. Czasem pokazuję inspirację, czasem po prostu tłumaczę kierunek. Bardzo ważna jest empatia.
Po latach pracy z największymi fotografami sam stanąłeś za aparatem. Kiedy zrozumiałeś, że nadszedł moment, żeby przejąć stery?
Myślałem o tym długo, właściwie od siedmiu lat. Na początku kupiłem Contax T3 i zacząłem fotografować znajomych, bez presji, z czystej ciekawości. Pewnego dnia Olivier Rizzo, ceniony stylista Prady, zobaczył jedno z moich zdjęć i powiedział, że powinienem robić to na serio. To zdanie we mnie zostało. To był moment przełomowy — wtedy poczułem, że faktycznie jestem gotowy, żeby spróbować.
Wspominałeś, że początki były bardzo surowe, intymne — portrety przyjaciół, spontaniczne kadry. Czy ten etap był dla Ciebie formą nauki patrzenia?
Dokładnie tak. To była moja szkoła obserwacji. Dzwoniłem do znajomych modeli, aktorów, pytałem, czy mogę zrobić im zdjęcie. Umawiałem się z nimi na pół godziny, żeby zrobić portrety. Potrzebowałem poczuć, jak światło działa na twarz, jak emocja zmienia kadr.
Twój pierwszy edytorial — beauty dla japońskiego Vogue’a z Natalią Vodianovą — to wyjątkowo mocny debiut. Jak narodził się ten projekt?
Wszystko zaczęło się od rozmowy z Pat McGrath w Mediolanie. Piliśmy kawę, a ona zapytała mnie po prostu o moje najbliższe plany. Pokazałem jej zdjęcia w telefonie — obejrzała je i powiedziała: „Jesteś naprawdę dobry. Powinieneś zostać fotografem”.
Miesiąc później byłem w Tokio i spotkałem się z Tiffany Godoy, byłą head of editorial content japońskiej edycji Vogue’a. Zaproponowałem wspólny projekt i, co ciekawe, zgodziła się od razu. Zadzwoniłem do Pat i stylisty fryzur Eugene’a Souleimana — Pat odpisała tylko: „When?”.
To było zielone światło. Wróciłem do Paryża, dopiąłem wszystko i skontaktowałem się z agentem Natalii Vodianovej. Po pięciu minutach przyszła odpowiedź: „Tak, Natalia jest zainteresowana”. Na planie okazało się, że wiedziała, że to moja pierwsza duża sesja, choć nigdy jej tego nie mówiłem. Powiedziała, że dużo dobrego o mnie słyszała, chciała mnie poznać i uważa, że warto podejmować ryzyko. To było niesamowite doświadczenie — tak wielka modelka, a okazała się tak pokorna, ciepła i autentyczna.
Jesteś pierwszym polskim fotografem, który współpracuje z Pat McGrath. Jak wyglądał Wasz twórczy dialog przy tej sesji?
Pat jest intuicją w czystej postaci. Zanim powstał makijaż, rozmawialiśmy dość długo przez telefon. Opowiadałem jej o wizji, a ona słuchała, dopytywała, proponowała swoje pomysły. Ale na planie wszystko działo się naturalnie. Z Pat nie planuje się zbyt wiele — magia dzieje się spontanicznie. I to jest wspaniałe!
Patrząc na tę sesję, widać echa klasyki — Irvinga Penna, Richarda Avedona, starej szkoły portretu. Jak budowałeś koncepcję zdjęć z Natalią?
Zawsze fascynowało mnie światło i prostota fotografii z lat 50. i 60. Szukałem formy, która jest czysta, elegancka, ponadczasowa. Nie kopiowaliśmy niczego — raczej inspirowaliśmy się duchem tamtych czasów. Eugene tworzył fryzury spontanicznie, a ja reagowałem na to, co powstaje. Całość zrobiliśmy w pięć godzin.
W sesjach beauty przestrzeń dla ruchu jest minimalna. Jak przeniosłeś swoje doświadczenie na tę skalę mikrogestu?
W takich kadrach ruch jest emocją. Chodzi o oddech, subtelne gesty, o spojrzenie, o to, co dzieje się pomiędzy. To nie jest choreografia, tylko subtelna rozmowa między mną a osobą przed kamerą.
Powiedziałeś mi wcześniej, że fotografia to nie chwilowa ciekawość, ale nowy etap. Czego brakowało Ci w pracy movement directora?
Kontroli. Jako movement director mogłem wpływać na moment, ale nie na to, jak ten moment zostanie zapamiętany. Teraz sam wybieram światło, kadr, emocję — mam pełną odpowiedzialność za obraz. To nowa wolność. I podchodzę do tego bardzo poważnie. Przez ostatnie dziesięć lat pracowałem z najlepszymi fotografami — Patrickiem Demarchelierem, duetem Mert and Marcus, Nickiem Knightem, czy Craigiem McDeanem. Wielu z nich powtarzało mi, że powinienem sam zacząć fotografować. To nazwiska i doświadczenia, które dały mi pewność, że jestem na to gotowy.
Obserwujesz innych twórców, czy raczej starasz się zachować czystość własnego spojrzenia?
Obserwuję, bo kocham patrzeć, jak inni tworzą. To nie jest porównywanie się, tylko dialog. Inspiruje mnie odwaga moich przyjaciół, ich wizje, ich emocje. Myślę, że w dzisiejszych czasach nie da się funkcjonować w izolacji — inspiracja jest częścią procesu. Smutne byłoby, gdybyśmy nie mogli podziwiać innych kreatywnych ludzi.
A co inspiruje Cię najbardziej — poza modą?
Ludzie. Ich twarze, włosy, sposób, w jaki się poruszają. Czasem po prostu idę ulicą i ktoś od razu mnie inspiruje. Ostatnio w Barcelonie fotografowałem ludzi, którzy po prostu przechodzili obok mnie. Inspirują mnie też muzyka, filmy, muzea — wszystko, co porusza emocje i opowiada o człowieku.
Jakiej muzyki słuchasz, gdy tworzysz?
Ostatnio wróciłem do Philipa Glassa. Muzyka klasyczna bardzo mnie inspiruje przy tworzeniu zdjęć. To dźwięki, które budują emocje i przestrzeń w głowie.
Glass nieodłącznie kojarzy mi się z Markiem Jacobsem i jego pokazami choćby dla Louis Vuitton.
Tak, to mój ulubiony kompozytor.
A jeśli chodzi o filmy — są jacyś reżyserzy lub aktorzy, którzy Cię inspirują?
Bywają okresy, kiedy potrafię przez trzy miesiące słuchać jednego albumu i nie obejrzeć ani jednego filmu. Mam ADHD, więc wszystko u mnie dzieje się etapami. Teraz jestem w fazie muzycznej — słucham tylko klasyki, i to mi w zupełności wystarcza.
ADHD pomaga w pracy czy przeszkadza?
Pomaga. To moja supermoc.
Patrząc na tę dekadę — niezliczone ilości sesji, pokazów i spotkań z ludźmi z całego świata — kto najbardziej ukształtował Cię zawodowo i emocjonalnie?
Zdecydowanie John Galliano i Nicole Kidman. Z Johnem współpracowałem przez osiem lat przy jego pokazach i kampaniach. Od roku pracuję także blisko z Nicole — podróżujemy razem po świecie, a ja wspieram ją w kreowaniu emocji, ruchu w projektach komercyjnych i edytorialach.
Po dziesięciu latach ruchu, ekspresji, pracy z największymi — wciąż odkrywasz w sobie coś nowego artystycznie?
Tak, teraz jako fotograf spełniam nowe marzenia i po raz kolejny skaczę na głęboką wodę.
Przeczytaj również: [EXCLUSIVE] „Wojna dała nam siłę, by pracować ciężej i pozostać wiernymi naszej misji”. Ruslan Baginskiy debiutuje w Warszawie

