Czy da się podnieść cenę produktu bez podnoszenia ceny produktu? Brzmi jak absurd, a jednak to dość częsta taktyka w branży beauty. Poznajcie pojęcie „shrinkflation”, które coraz częściej pojawia się w branżowych słownikach.
Autor: Aleksandra Zawadzka
Czytaj: Jak pozyskiwane jest masło shea?
Ceny kosmetyków stale rosną. Dlaczego tak się dzieje?
W ostatnich miesiącach diametralnie wzrosły ceny produktów urodowych. Inflacja zarówno w Polsce, jak i za granicą, dała o sobie znać również w branży beauty. Zgodnie ze statystykami opublikowanymi niedawno przez Bureau of Labor Statistics, ceny perfum i kosmetyków (również do kąpieli i paznokci) wzrosły o 5,1% w porównaniu z rokiem ubiegłym. Z kolei produkty do włosów, zębów i golenia są dziś o 8,2% droższe niż 12 miesięcy temu. Na tym jednak wzrost cen w branży beauty ma się nie skończyć, a wielkie koncerny w swoich planach biznesowych uwzględniły już kolejne tury podwyżek.
Równolegle coraz więcej mówi się o tym, że marki urodowe podnoszą ceny swoich produktów, by sprawiać wrażenie większej ekskluzywność i pozycjonować się jako bardziej premium. Prestiż, wyrażony również w wyższej kwocie do zapłaty za krem czy pomadkę, przyciąga klientów, którzy chętniej wydają większą sumę na kosmetyki. Są jednak sytuacje, w których nie zdają sobie oni sprawy z tego, że płacą więcej. Mowa tutaj o tak zwanym „shrinkflation”.
Więcej: Zamienniki retinolu, które naprawdę działają
“Shrinkflation” czyli tajemnicze podwyżki cen kosmetyków
Słowo „shrinkflation”, określane też jako „shrinkflacja” lub “downsizing produktowy”, powstało z połączenia pojęć „shrink” (kurczyć) oraz „inflation” (czyli inflacja). O takim zjawisku zrobiło się głośno stosunkowo niedawno. Brzmi skomplikowanie, jednak działania, jakie mu przyświecają, są bardzo proste. „Shrinkflacja” polega na niewidocznym podnoszeniu cen produktów, z czego nie zawsze zdają sobie sprawę konsumenci. Autorką tego terminu jest ekonomistka Pippa Malmgren, która zauważyła takie działania u wielu marek modowych.
Jak to możliwe, że tego nie widać? Niektórzy producenci kosmetyków utrzymują swoje stałe ceny, jednak… zmniejszają zawartości tubek, słoiczków i pudełek. Przykładowo: za 30 ml serum, które kosztowało 200 zł, wciąż zapłacimy tę samą kwotę, jednak w buteleczce będzie już 25 ml produktu. W ostatecznej kalkulacji wyjdzie tak, jakby cena kosmetyku wzrosła, a my zapłacilibyśmy więcej (w rzeczywistości tyle samo za mniej produktu). Innym sposobem marek na „shrinkflation” jest tak zwane „zubożenie produktów”, czyli krótko mówiąc wymiana drogich składników kosmetyków na ich tańsze odpowiedniki lub rezygnacja z niektórych z nich ze względu na wysokie koszty.
Takie działania są praktycznie niezauważalne na pierwszy rzut oka i nie wszystkie firmy urodowe chwalą się, że korzystają ze “shrinkflacji”. Marki nie decydują się jednak oficjalnie podnieść swoich cen w powodu obawy o utratę klientów. Pierwszy raz słyszycie o tym pojęciu? Taka taktyka stosowana jest też bardzo często w innych branżach, na przykład jedzeniowej, gdzie zmniejsza się objętości jogurtów, napojów czy gotowych dań, a pieczywo traci na masie mimo tej samej objętości. Zgodnie z opinią Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów producenci mają prawo do takich działań, o ile nie wprowadzają konsumenta w błąd.
Zobacz też: Jak spłycić zmarszczki? Te zabiegi “wyprasują” skórę
Zdjęcie główne: Unsplash