Markę rozwijają od 2010 roku, a zaczęło się niepozornie: od sukienki zaprojektowanej na urodziny. Piękne i jakościowe tkaniny przyciągały coraz to nowe klientki i nie zrażała ich mało elegancka klatka schodowa prowadząca do pracowni. Teraz Marta i Włodek prowadzą dobrze znany na polskim rynku brand Chaos by Marta Boliglova. O początkach, rozwoju, biznesie i swojej drodze rozmawiamy z założycielami.
>>> Przeczytaj również: Jak osiągnąć sukces i prowadzić własną firmę w branży beauty? Rozmowa z założycielką Fou Fou Make-up
Zacznijmy od początku. Kiedy powstał Chaos by Marta Boliglova?
Marta: 8 Lat temu. Zaczęliśmy w 2010 roku.
Musi stać za tym niesamowita historia. Zamieniam się w słuch.
Marta: Zaczęło się zupełnie niespodziewanie – od uszycia sukienki na moje 28. urodziny. Sukienka bardzo się spodobała, dostałam mnóstwo zapytań na Facebooku, gdzie ją kupiłam. Właśnie wtedy Włodek zmotywował mnie do stworzenia prototypów.
Włodek: Zachęcałem Martę do spróbowania. Wysłałem ją na indywidualny kurs szycia i konstrukcji, kupiliśmy zwykłą plastikową maszynę. Przy stole w jadalni szyła sukienki z pierwszych kilku zamówień na modelu z urodzin. Później znaleźliśmy krawcową, która pracuje z nami do dziś. Kupiliśmy dwie maszyny przemysłowe. Marta kroiła na stole w jadalni, a krawcowa szyła w kuchni modele w pojedynczych egzemplarzach. W końcu zrobiliśmy pierwszą sesję zdjęciową. Na początku bardzo pomógł nam Facebook, gdzie ludzie pisali i składali zamówienia. Szybko musieliśmy zacząć myśleć nad założeniem firmy. Intensywnie dyskutowaliśmy też nad nazwą, na początku miał to być „Babel”, ale w międzyczasie trafiliśmy też na „Chaos” i na tym ostatecznie stanęło.
Marta: To słowo międzynarodowe i wyszło z niego świetne logo. Poza tym w 100% odzwierciedla charakter naszej pracy i naszego życia w ogóle. To taki pozytywny, niezwykle twórczy chaos.
Szyjecie na zamówienie, Facebook się kręci. A kiedy nastąpił moment kulminacyjny?
W: Ciężko powiedzieć. Tak naprawdę od samego początku nie wyrabialiśmy się z zamówieniami, których cały czas było więcej, niż mogliśmy uszyć. Nasze moce przerobowe wprawdzie rosły, ale były dużo mniejsze niż potrzeby rynku. Ciągle się powiększaliśmy – również metrażowo. Po kilku miesiącach przenieśliśmy się do osiemnastometrowej pracowni na półpiętrze wieżowca na naszym osiedlu. Zatrudniliśmy drugą krawcową, tam zaczynały już przyjeżdżać klientki. Muszę przyznać, że było mi trochę wstyd – wieżowiec, klatka schodowa, półpiętro, a tam najdroższe tkaniny z Włoch czy z Francji. To hitowe modele sprawiały, że nagle zainteresowanie wzrastało o kilkaset procent. Swetry, koszule w żuki, legginsy skórzane, legginsy z gwiazdami. Mieliśmy ich sporo i za każdym razem one nas wznosiły, sprawiały, że firma przyśpieszała.W pewnym sensie to im zawdzięczamy sukces.
M: Tak, to prawda. Tu jednak bardzo mocno chciałabym podkreślić to, że do tworzenia hitów nie można nikogo zmusić, a Włodek bardzo często na mnie naciskał. Moda to sztuka, a na artyście nie powinno się wywierać presji, projekty powinny wychodzić same z siebie.
Jeśli nacisk sprawia, że kipisz kreatywnością to nic tylko wywierać na Ciebie presję… (śmiech)
Muszę przyznać, że swetry, które dziś są naszym znakiem rozpoznawczym, powstały pod wpływem właśnie nalegań Włodka. To on chciał, żebyśmy wyróżniali się w lawinie firm, które zaczęły mnożyć się jak grzyby po deszczu. To Włodek chciał, żebyśmy zaoferowali produkt ekskluzywny, niebanalny i trudny do podrobienia, to on namawiał mnie, żebym stworzyła coś ręcznego i przyznaję, że pierwszy sweter zrobiłam trochę na odczepne. Nie spodziewałam się, że spotkają się one z tak ogromnym zainteresowaniem, które trwa do dziś. Pamiętam, że nie mogliśmy nadążyć z produkcją, Klientki czekały na realizację zamówienia po 2-3 tygodnie. Jeden sweter powstaje około 2-3 dni, a nie możesz robić go na drutach przez 20 godzin bez przerwy.
W: Tak, to była prawdziwa klęska urodzaju. Ja wyrywałem sobie włosy z głowy jak nadążyć, a klientki się piekliły, pytały, czekały, prosiły, błagały.
Kiedy zaczęto podrabiać Wasze projekty bo to dziś jeden z Waszych głównych problemów?
W: Klientki zaczęły wysyłać nam zdjęcia swetrów. Kopie powstawały maszynowo, nasze produkty przypomnę są robione ręcznie, dowiązywano do nich parę wstążeczek, postarano się o podobne kolory, ale te produkty nie były nawet namiastką naszych projektów. My używaliśmy kilku różnych rodzajów wełen, w większości z Hiszpanii, na które trzeba było czekać, nie wspominając o tym, że niektóre z nich zostały wycofane z obiegu. Stawaliśmy na głowie, żeby wyprodukować odpowiednią liczbę swetrów i nie zawieść naszych klientek.
https://www.instagram.com/p/CAS9v_OpPVX/
Swoją drogą, najlepsze materiały to od samego początku Wasz konik.
W: Od zawsze lubiliśmy dobre ubrania, kilka razy nawet popadaliśmy przez to w problemy finansowe. Ja trenowałem zapasy i pamiętam, że moi koledzy nie mogli uwierzyć w to, jak się ubieram, przyglądali się moim rzeczom, czasem się ze mnie śmiali.
M: I widzisz, skończyłeś w branży modowej!
W: I teraz koledzy już się nie śmieją, tylko gratulują. Środowisko, w którym wówczas się obracałem, nie miało nic wspólnego z modą. Wyróżniałem się i to doprowadziło mnie to do upragnionego celu.
Czyli po części Marta spełniła Włodek również twoje marzenie.
W: Tak, uwielbiam tę pracę. Marta o modzie marzyła od zawsze. Ostatnio nawet znaleźliśmy zeszyty z jej rysunkami, które robiła na lekcjach w podstawówce.
Czyli moda od zawsze była w Twoim życiu Marta?
M: W pewnym sensie tak, kiedy byłam dzieckiem, rodzice prowadzili pracownię krawiecką. Wtedy szyło się to, co było potrzebne na rynku, czyli kołdry do hoteli czy obrusy, ale od czasu do czasu zdarzała się też odzież. Pamiętam ze szkoły sytuację, że uczniowie zostali poproszeni o przyniesienie z domu rzeczy, które można by odsprzedać, a zebrane pieniądze przeznaczyć na schronisko. Ja wyniosłam z piwnicy kartony spódniczek i handlowałam właśnie nimi. Moda zawsze się u mnie przewijała. Moja mama świetnie się ubierała, jako mała dziewczynka uwielbiałam przebierać się w jej sukienki.
W: Marta od zawsze kupowała mnóstwo rzeczy! Zakładała raz czy dwa i sprzedawała koleżankom. Jesteśmy razem prawie 20 lat i od początku naszej znajomości nosiłem torby z ubraniami, których ona się pozbywała. Wiele osób przychodziło do niej w weekend i prosiło: „Marta, idę na randkę, idę na dyskotekę, ubierz mnie, wystylizuj, bo jak ty to zrobisz, to wyglądam jak milion dolarów“. Kiedyś nosiłem torby pełne ubrań, dziś noszę belki tkanin. (śmiech)
Jaką rolę w Waszym ogromnym sukcesie odegrały Ewa Chodakowska, Małgosia Kożuchowska czy którekolwiek z innych popularnych nazwisk?
W: Nie ma się co oszukiwać, po dobrym zdjęciu znanej osoby produkt cieszył się oczywiście wzrostem popularności. Co ciekawe nasze kultowe swetry nie potrzebowały żadnej dodatkowej reklamy, podobnie było z modelem sukienki „Becky”, która sprzedała się fenomenalnie, mimo że nie ubraliśmy w nią nikogo znanego.
M: I to w dwóch wersjach kolorystycznych! Trzecia wersja będzie sprzedawana już tylko przez Moliera, będą ją mieli na wyłączność. Sukienka świetnie się u nich sprzedawała, więc stworzyliśmy dla nich zupełnie inną konfigurację kolorystyczną.
Jesteście też w The Designer Gallery w Galerii Mokotów.
W: Tak, mamy też mocny sklep online. Kupuje od nas dużo Polonii, wysyłamy zamówienia za granicę – głównie są to Stany Zjednoczone, Kanada, Australia, Skandynawia i część Europy, zwłaszcza ta Zachodnio-Południowa. Szczególnie cieszą nas wiadomości od klientek, które piszą, że są dumne, nosząc nasze ubrania za granicą, piszą, że są regularnie zaczepiane na ulicy i pytane o daną rzecz. To dla nas najlepszy prezent.
Co jest Waszym największym sukcesem?
M: Chyba fakt, że pomimo wielu przeciwności losu, pomimo braku profesjonalnego wsparcia marketingowego czy PR-owego, firma cały czas się rozwija. Tak naprawdę sukcesem jest dla mnie wszystko każda udana sesja, dobrze sprzedająca się kolekcja. Często słyszymy o firmach i projektantach, którzy odnotowują spadki sprzedaży. Naszym największym sukcesem jest to, że utrzymujemy się na rynku od 8 lat i nie dotknęły nas podobne problemy.
W: Tu muszę dodać, że finansowo jest akurat coraz trudniej. Rozwój firmy nie idzie w parze z większymi pieniędzmi. Wręcz przeciwnie – odnosimy wrażenie, że jest ich coraz mniej. Kupujemy najlepsze tkaniny, zatrudniamy dużą liczbę osób, na sesjach chcemy pracować z najlepszymi, wzrosły też podatki. To wszystko sprawia, że kwestie finansowe stały się dla nas sporym wyzwaniem. Ostatnio nawet doszliśmy do wniosku, że mniejsza firma jest zwyczajnie łatwiejsza do opanowania.
Kto jest dla was inspiracją? Kogo podglądacie na polskim i zagranicznym rynku modowym?
W: Na polskim rynku chyba nikogo.
M: Ja staram się nie śledzić nikogo, bo wydaje mi się, że to niebezpieczne. Boję się, że coś może utkwić mi w podświadomości.
W: To prawda, Marta prosi mnie, żebym nie pokazywał jej żadnych zdjęć. Mówi, że nie chce, bo akurat jest na etapie tworzenia nowych rzeczy i woli nie ryzykować, że coś zostanie jej w głowie.
To jak zdobywasz wiedzę o rynku modowym? Interesuje Cię to czy jesteś zajęta wyłącznie tworzeniem?
M: Jeżeli chodzi o wiedzę na temat rynku modowego czy aktualnych wydarzeń to wszystkie artykuły ze strefy biznesu pochłania Włodek. To nie tak, że mnie to nie interesuje, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że studiowałam modowy kierunek albo żechłonę książki na ten temat. Mam to w sobie, nie umiem tego w żaden inny sposób wytłumaczyć. Nie śledzę trendów na każdy kolejny sezon. Nie wiem, jak to się dzieje, po prostu trafiam. Na przykład spodnie, które dzisiaj założyłam, w zeszłym roku miała na sobie nasza znajoma blogerka na nowojorskim Fashion Weeku. Poszła w nich na pokaz Jeremy’ego Scotta i okazało się, że on w swojej kolekcji przedstawił prawie identyczne modele i wszyscy dziwili się, jak to możliwe, że ona już je ma. Kilka razy zdarzyło się, że moja intuicja co do nadchodzących trendów pokrywała się z propozycjami największych twórców.
W: Według mnie największą motywacją Marty jest to, że ona kocha ubrania i chce się cały czas świetnie ubierać. Na pewno śledzi to, co ją najbardziej interesuje, czyli buty i torebki. Boli nas to, że jeszcze sami tego nie robimy. To nasze kolejne marzenie –rozszerzyć asortyment o świetniej jakości akcesoria. Co prawda mieliśmy krótki epizod z butami, całkiem dobrze się sprzedawały, ale do uzyskania interesującej nas jakości potrzebujemy technologii.
A czy jakiś twórca wywołuje w Was efekt „wow”?
W: We mnie na pewno Balmain. Handmade na najwyższym poziomie.
M: Jesteśmy tym zachwyceni. Oglądaliśmy nawet świetny dokument o pracowni Balmain, o całym procesie powstawania ubrań. Chylę czoła.
Marzy Wam się takie „rękodzieło”?
W: Naszą bolączką jest to, że chcielibyśmy tworzyć rzeczy jeszcze bardziej wyszukane, trudniejsze w wykonaniu, tyle tylko… że nikt nie zapłaciza nie tyle, ile faktycznie będą warte. Ostatnio postanowiliśmy, że zrobimy kilka rzeczy w całości ręcznie przeplatanych na wrzecionach. Szydełko i druty zajmują zdecydowanie mniej czasu, a tutaj jedna rzecz potrzebuje nawet kilkuset godzin na wykończenie, robi się je tak jak dywan. Kilka gotowych rzeczy już mamy.
M: W naszej firmie pracuje dużo osób, ale jeśli chodzi o stronę kreatywną, czyli tworzenie rzeczy, to nie mam nikogo do pomocy. Nie pracuję z projektantem, a taki poziom ubrań wymaga jednak konsultacji z drugą osobą. Nie mogę poświęcić tyle czasu na jedną rzecz, zaniedbując całą masę innych, które czekają w kolejce.
W: Artystom, którzy dla nas pracują, za przełożenie wizji Marty i wykonanie takiej rzeczy musimy zapłacić sporo pieniędzy. Wiemy, że w Polsce się to nie sprzeda, ale zrobiliśmy tych kilka sztuk, bo o tym marzyliśmy.
Na ile w Was jest już przedsiębiorców, a ile kreatorów?
M: Włodek nieraz sugeruje, żeby zatrudnić więcej osób. Mówi, że ja mam tylko projektować, a całą resztę powinien przejąć ktoś inny. Ja nie wyobrażam sobie, że miałabym to komukolwiek oddać. Chciałabym mieć wpływ na każdą rzecz w firmie, począwszy od wyboru tkaniny, skończywszy na przebiegu sesji, łącznie z modelkami, publikacjami, opisami. Czytałam ostatnio wywiad z Tommym Hilfigerem – on od zawsze zajmuje się wszystkim sam.
W: Na samym początku nie mieliśmy nikogo. Pierwszą asystentkę Marty zatrudniliśmy dwa lata temu. Wcześniej Marta praktycznie całe noce odpisywała na wiadomości, spała wtedy po 2-3 godziny. Do tego projektowanie, nadzorowanie, krojenie. Bywa, że nasze konstruktorki mają problem z jakąś rzeczą, a kiedyś Marta radziła sobie z tym zupełnie sama. Do niedawna wiele spraw ogarnialiśmy tylko my. Pakowaliśmy paczki, ręcznie wypisywaliśmy listy przewozowe, zanosiliśmy na pocztę. Co by się nie działo, nie mogliśmy tego zostawić. Zainwestowaliśmy wszystkie nasze oszczędności w firmę. W tkaniny, maszyny, w urządzenie pracowni. Nie mogliśmy zatrudnić nikogo więcej, po pierwsze dlatego, że chcieliśmy wszystko robić sami, a po drugie, nie mieliśmy na to pieniędzy.
Co robicie dla siebie?
M: Ostatnio lekarz zapytał mnie, co robię, żeby się zrelaksować. Odpowiedziałam: „Pracuję”.
W: To kłóci się z naszymi zdjęciami na Instagramie, z których wynika, że jedyne czym się zajmujemy to zakupy i podróże. W rzeczywistości upubliczniamy tylko tę jasną stronę życia. Przecież nie będziemy się żalić. Poza tym lubimy życie na wysokich obrotach.
M: Ostatnio przyszła do nas na masaż terapeutka, która powiedziała, że mam taki problem z zakończeniami nerwowymi, że nie można mnie dotknąć. Obiecałam, że nad tym popracuję. Umówiłam się później na masaż całego ciała, ale rano go odwołałam, bo… musiałam iść do pracy.
W: Kiedyś nie wyjeżdżaliśmy, bo Marta nie była w stanie zostawić firmy nawet na 3 dni. Ale odkąd 2 lata temu polecieliśmy do Miami, zakochała się w podróżach. Chociaż nasze wyjazdy to też forma pracy. Zawsze zabieramy ze sobą kilkadziesiąt kilogramów bagażu, Marta się przebiera, a ja robię jej zdjęcia.
M: Ale to jest odpoczynek, bo nie siedzimy za biurkiem w firmie. Zwiedzamy, spacerujemy, a zdjęcia robimy przy okazji.
Marta, widziałam twój Instagram. Masz tam ponad 65 tysięcy obserwujących.
M: Tak?
W: Czasami sam jej to mówię i jest zaskoczona. Ale cieszymy się z dosłownie każdej osoby. Tym bardziej że to też pomaga nam w sprzedaży. Często nie musimy już ubierać znanej osoby, bo wystarczy, że Marta coś na siebie założy.
Skąd w Was tyle pozytywnej energii i pokory?
M: To chyba wynika z naszych charakterów.
W: Kochamy życie i kochamy ludzi. Mamy za sobą różne doświadczenia, które sprawiły, że dziś do wszystkiego podchodzimy z wielką pokorą i cieszymy się z najmniejszego sukcesu. Wciąż marzymy o ekspansji marki na cały świat. Już na samym początku, na poziomie tworzenia nazwy czy zapisu nazwiska mieliśmy nadzieję na globalny rozwój.
Jak wygląda Wasza firma dzisiaj? Ile osób z wami pracuje i w ilu miejscach jesteście obecni?
W: Na stałe codziennie pracuje z nami w Poznaniu kilkanaście osób. Do tego dochodzi wiele firm zewnętrznych. Stacjonarnie jesteśmy dostępni w Galerii Mokotów w The Designer Gallery, gdzie, powiem nieskromnie, sprzedajemy się najlepiej ze wszystkich polskich marek. W warszawskim Klifie współpracujemy z butikiem PARISI, w Gdyni z butikiem Magnific, w Zakopenem z Catwalk. Zwykle dobrze sprzedajemy się z markami zagranicznymi, co cieszy nas w perspektywie rozwoju za granicą.
Jesteście doskonałym przykładem teamu polskich projektantów, którym się udało. Jak uważacie, czemu zawdzięczacie swój sukces?
W: Wytrwałości. Bywało trudno, wiele razy pożyczaliśmy pieniądze, aby móc prowadzić firmę dalej. Kluczową kwestią jest dla nas jakość i cena. Nigdy nie windowaliśmy cen sztucznie, od początku były to kwoty, za które sprzedawalibyśmy rzeczy znajomym.
M: Ważne, że jesteśmy w tym we dwójkę i możemy motywować się nawzajem. Liczy się też pracowitość i chęć dążenia do doskonałości.
W: I ambicja. Oczywiście moglibyśmy obniżyć cenę, sprzedawać produkty w ogromnych ilościach i pewnie zarabiać nieporównywalnie lepiej, ale nie potrafilibyśmy. Moglibyśmy też stworzyć drugą markę, która pozwoliłaby nam na rozwój tej. Ale postanowiliśmy, że chcemy tworzyć takie rzeczy, które kochamy i pod którymi chcemy podpisywać się własnymi nazwiskami – nie tylko po to, by zarabiać.
Rozmawiała Ula Wiszowata