Joanna Mroczkowska to jedna z tych osób z polskiej branży medialnej, która, mimo że nie jest sławna, większość o niej słyszała, pracowała z nią lub ją po prostu zna. W swojej karierze zajmowała się PR’em marek modowych, współpracowała z tytułami drukowanymi i online, była naczelną magazynu Cosmopolitan. Nie tylko czuwała nad merytorycznym kierunkiem tytułu, ale także nadzorowała i rozwijała digital, eventy, media społecznościowe, sesje zdjęciowe i projekty specjalne. A od niemal trzech lat zarządza operacyjnie wydawnictwem Marquard Media Polska. Teraz opowiedziała nam o przebiegu kariery, a także o tym, jak wygląda praca w świecie mody i jak widzi przyszłość prasy drukowanej.
Wojciech Szczot FashionBiznes.pl: Skończyłaś dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Od zawsze chciałaś pracować w mediach?
Joanna Mroczkowska: Od zawsze byłam bardzo wygadana, więc myślałam, że zostanę prawnikiem, albo dziennikarzem. Już w liceum byłam redaktor naczelną szkolnej gazetki. A co zabawne, na studiach wpisywałam ten punkt w swoje CV, jako doświadczenie. Nie będą ukrywać, że ogromny wpływ miały na mnie wszystkie amerykanizmy, które pochłaniałam od dziecka. Amerykańskie seriale, filmy, muzyka. Jak niemal każda, oglądałam „Seks w wielkim mieście” i widziałam siebie w takim świecie. Wybrałam więc na studiach specjalizację PR i marketing medialny, bo wiedziałam, że to da mi całe spektrum możliwości. W zależności czy będę chciała być Carrie, czy Samanthą (śmiech).
Czy kiedy zaczęłaś pracę, to od razu była moda?
Już na studiach wydawało mi się, że fajnie jest być częścią tego świata. Zawsze eksperymentowałam ze stylem, kochałam modę, jego historię i wpływ na społeczeństwo. Jednak pracę w szeroko pojętych mediach zaczęłam od praktyk, które były wymagane na UW. Od pierwszego roku miałam praktyki w agencji PR-owej, ale w tym samym czasie wieczorami brałam udział w eventach i pokazach z jedną z agencji fotograficznych – jako redaktor. Opisywałam… co, kto gdzie i z kim. Tak, to była praktyka redaktorska. A mi się najbardziej podobał dostęp do tego świata… Open bary, splendor, ciekawi ludzie, gwiazdy…
Jednak w związku z tym, że studiowałam dziennie, długo nie mogłam pozwolić sobie na pełnowymiarową pracę i przez lata pisałam do różnych tytułów online i drukowanych jako freelnacer. Nawet kilku zagranicznych. Prawdziwą pracę redaktorską zaczęłam w wydawnictwie Edipresse. Tam przechodziłam od szczebla do szczebla. Byłam wrzucana na głęboką wodę, tak naprawdę na każdym etapie mojej kariery. To, co mogę powiedzieć, kiedy spojrzę wstecz to, to, że nie skakałam z kwiatka na kwiatek i przez ostatnie 12 lat pracowałam w dwóch dużych wydawnictwach.
W modzie zadurzyłaś się, mieszkając w Lizbonie.
Kiedy na studiach wyjechałam na do Lizbony, tamtejszy świat mody otworzył mi szeroko oczy na zupełnie inną rzeczywistość. Pracowałam wówczas jako freelancerka w polskich serwisach internetowych i udało mi się akredytować na tamtejszy tydzień mody – Moda Lisboa. Można tam było spotkać redaktorów z całego świata, z Nowego Jorku, Londynu, Mediolanu czy Paryża. A my, z moim przyjacielem byliśmy nieopierzonymi studentami, którzy udawali wielkich dziennikarzy i siadali w pierwszych rzędach na topowych pokazach i bawili się na wielkich afterach. W międzyczasie w Łodzi budził się do życia tydzień mody w Łodzi. Bardzo chciałam współtworzyć to wydarzenie, wierzyłam w idee, kochałam ten koncept.
To było dosyć zabawne, bo na pierwsze spotkanie z pomysłodawcami w tej sprawie przyszłam z całym know how, który przywiozłam z Lizbony i Porto. Miałam ze sobą mapki przestrzeni eventowej, identyfikatory, opaski, broszury, gadżety. Dla organizatorów łódzkiego tygodnia mody to była nowość. Byli zieloni. Nie wiedzieli, że mogą zaprosić np. dziennikarzy z zagranicy czy gościć zagranicznych projektantów. Uwaga, sprzedałam im pomysł, że mogą zrobić np. katalog z opisami każdego projektanta, z zapowiedziami kolekcji, ze stronami sponsorskimi etc. I tak się stało. Do dzisiaj uważam, że ten projekt miał ogromny potencjał, ale wszyscy wiemy, jak się to skończyło.
Myślisz, że w Polsce jeszcze kiedykolwiek powstanie tydzień mody z prawdziwego zdarzenia?
Myślę, że jest trochę za późno, bo sam koncept tygodnia mody globalnie ewoluował i nie jest tym, czym kiedyś. A my jesteśmy bardzo specyficznym społeczeństwem i mamy równie specyficzny rynek, jeśli chodzi o modę. Był taki moment, że można było mówić o czymś na kształt Fashion Week’u, kiedy w Warszawie co drugi dzień odbywały się jakieś pokazy. Pewną przeszkodą jest jednak to, że mamy bardzo indywidualnych projektantów, którzy nie chcieliby pokazać swojej kolekcji np. w tym samym namiocie, co konkurencja. Bo nie są do tego przyzwyczajeni. Do tego sponsorzy, którzy mają swoje wymagania. Jednak to jest też jakiegoś rodzaju urok naszego kraju. Swoje robi również digitalizacja – już nie trzeba prezentować kolekcji w największej stolicy mody w okresie tygodnia mody. Wystarczy fajny pomysł i chociażby… Instagram.
Wywiad z Joanną Mroczkowską: “Odrzuciłam tę propozycję, stając się prawdopodobnie jedyną osobą, która w ponad 150-letniej historii tego tytułu odrzuciła tego typu ofertę”
Jak wyglądała rzeczywistość w branży, kiedy w niej zaczynałaś?
Mój staż w agencji PR był bardzo ciekawym doświadczeniem. Pracowały w niej same kobiety i robiłyśmy PR m.in. markom Orange czy Nokia. Nokia! Pamiętam, kiedy robiłyśmy doroczny Bal Nokii (Bal Wenecki), pracowałyśmy na ogromnych budżetach jak na tamte czasy. Na potrzeby eventu stworzony był niemal pokaz w stylu Cirque de Soleil – akrobaci, przebierańcy, ludzie na szczudłach. Zamawiałyśmy oryginalne maski weneckie dla gości z Włoch. Pamiętam też, że jak już pracowałam jako redaktorka, poszłam na swój pierwszy pokaz Macieja Zienia. Po pokazie wszyscy szli na ucztę, do następnego pomieszczenia, gdzie znajdowały się bemary z gorącym jedzeniem. Szok. Dzisiaj coś takiego byłoby nie do przyjęcia.
Do świata mody weszłam pełną parą, zajmując się promocją Bohoboco. Pierwsza prezentacja kolekcji, pierwszy pokaz w Łodzi, pierwsze relacje z gwiazdami, deale ze sponsorami. Wtedy na tynku było 4-5 liczących się nazwisk. Z chłopakami trochę namieszaliśmy, ale też tchnęliśmy trochę świeżego powietrza. W czasie pracy z Bohoboco stworzyliśmy kolekcję dodatków z L37 – BohoLoft, a także zaczęły się pierwsze przymiarki do perfum marki. Nasze drogi się rozeszły, bo ja byłam studentką, a marka potrzebowała już pełnowymiarowej obsługi. Mimo wielu trudnych sytuacji jestem z dumna z tej kolaboracji.
Jak to się stało, że z PR-u skręciłaś w dziennikarstwo?
Zawsze robiłam wiele różnych rzeczy na raz. Mam tak do dziś. Zarządzam wydawnictwem, ale również konsultuje marki, współpracuje przy projektach PR czy eventach. W swojej nazwijmy to karierze, pracowałam przy organizacji konferencji prasowych, pokazów, sesji zdjęciowych, pisałam artykuły, robiłam wywiady. Dzisiaj bardzo to cenię, bo jestem w stanie manewrować w przestrzeni medialnej. Kiedy idę na event, widzę to wszystko wielopłaszczyznowo, zboczenie zawodowe. Wiem, jakie ma znaczenie, dla klienta, dla marki, dla agencji, dla dziennikarza. Myślę, że to jest bardzo ważne zwłaszcza w teraz, by być trochę człowiekiem renesansu, by znać się i potrafić robić różne rzeczy, bo wszystko może się przydać. Sądzę też, że trzeba dzisiaj potrafić adaptować się do potrzeb rynku, by utrzymać się na powierzchni.
Jakie było Twoje pierwsze spotkanie z dziennikarstwem online?
Pamiętam jak dziś, gdy zaproponowano mi pracę w serwisie internetowym. To było… powiedzmy, kilkanaście lat temu, inne czasy. Dziennikarze bali się internetu, bo był gorszy od druku. Ubogi krewny. Mnie świat digitalu totalnie wciągnął, mimo że na początku mocno się opierałam. Fajnie było tworzyć coś, co za chwilę ludzie mogą czytać w sieci, reagować w „real time”. Jednak dopiero w Edipresse przeszłam online’ową szkołę życia. To była orka, ale fajna orka. Wspaniale wspominam te czasy. Jednak pisanie 5 tekstów dziennie, tworzenie do tego odpowiednich grafik, zajawek do social mediów, a także wersji – wideo – napisanego tekstu było trudną pracą.
Na początku PR’owcy nie chcieli w ogóle z nami gadać, bo liczył się tylko druk. Nie było jeszcze influencerów, bloggerzy zaczęli dopiero mieć znaczenie. Ze mną było trochę inaczej, bo ja już znałam dużo osób i było mi łatwo zdobywać informacje, cytaty, przeprowadzać wywiady, z osobami, które wcześniej z onlinem nie chciały gadać. Miałam dostęp do osób z branży, co ułatwiało mi pracę. Jednak walka o znaczenie dziennikarza online trwa do dziś. W sieci redaktorzy częściej robią błędy, zapominają o przecinkach, czasem nie mają czasu nawet sczytać swoich tekstów. Trzeba pamiętać, że redaktor online jest sobie sterem i okrętem. Korektorem, grafikiem i specjalistą od social mediów.
W 2017 roku dostałaś pod swoje dowództwo serwis Harpersbazaar.pl. To było dla Ciebie w tamtym momencie kariery duże wyzwanie?
To było wielkie wyzwanie, a dla mnie personalnie ogromny krok naprzód. Bardzo krótko po Harper’s Bazaar dostałam pod swoje skrzydła cały segment digitalowego lifestyle’u w wydawnictwie Marquard. Jednak wciąż najbliżej pracowałam z Harper’s Bazaar. Mogę powiedzieć szczerze, że robiliśmy w tamtym czasie jako redakcja naprawdę świetne rzeczy, które były powielane przez inne redakcje. Testowaliśmy różne rozwiązania, cykle, które potem stawały się nowym standardem. Miałam wielką satysfakcję w pracy w tym tytule. Rozwijałam wersję online miesięcznika, a na koniec blisko współpracowałam z naczelną i redakcją drukowanej wersji, do którego również tworzyłam treści.
Co poszło nie tak, że Harper’s Bazaar, tak uwielbiany przez miłośników mody, zniknął z rynku?
Gdy zaczęłam pracę w Maquard, Media Polska wydawnictwo już było w trudnej sytuacji. W czasie, kiedy tam trafiłamm zmienił się zarząd, który miał unowocześnić firmę, dokonać zmian. Jednak nie rozwodząc się nad tym tematem… było za późno. Zamknięcie Harper’s Bazaar było bolesne, ale nieuniknione. Dotychczas mówiłam o tym tylko znajomym, ale na niemal 2 lata przed likwidacją tytułu zaproponowano mi objęcie stanowiska redaktor naczelnej magazynu Harper’s Bazaar. Informacja o mojej kandydaturze już wylądowała w zarządzie Hearsta w Nowym Jorku. Odrzuciłam tę propozycję, stając się prawdopodobnie jedyną osobą, która w ponad 150-letniej historii tego tytułu odrzuciła tego typu ofertę (śmiech).
Dlaczego?
Byłam przekonana, że na takim stanowisku powinna być osoba starsza, bardziej doświadczona w sferze kultury, która wizerunkowo podbije popularność tytułu. Wiedziałam również, że na rynku pojawi się wkrótce Vogue, z którym walka może być bardzo trudna. Wiem dzisiaj, patrząc na to, co się stało, że podjęłam dobrą decyzję. Chociaż z drugiej strony… byłby to fajny wpis do pamiętnika. Tak, byłam naczelną Harper’s Bazaar…
Wywiad z Joanną Mroczkowską: “Warto pamiętać, że to co jest pokazywane w mediach społecznościowych to w większości pozory. Za tym wszystkim jest ciężka praca, stres i zmęczenie.”
Zaproponowano Ci później, byś została redaktor naczelną magazynu Cosmopolitan.
I tę ofertę przyjęłam. Szybko stwierdziłam, że w tym przypadku nie będzie do trzech razy sztuka. Wyzwania były jeszcze większe niż w przypadku Harper’s Bazaar. Pierwszy numer robiłam z koleżankami z innych redakcji, ponieważ „stara gwardia” Cosmopolitana dostała wypowiedzenia, lub przeszła na zwolnienie lekarskie, po tym, jak ogłoszono mnie naczelną.
Obawiali się nowych rządów?
To były osoby, które pracowały tam po kilkanaście lat, miały ciepłe posady, przyzwyczajenia, pewną rutynę pracy. A ja przyszłam z nowymi pomysłami, chciałam wprowadzać zmiany. Kilka fajnych osób ze mną zostało, łącznie z dyrektorką artystyczną i dzięki nim mogłam zrealizować coś fajnego. Nie było łatwo, bo magazyn miał bardzo określony styl wizualny i merytoryczny, a czasy się przecież zmieniały, i trzeba było na te zmiany zareagować. Kiedy dostałam Cosmopolitan, był on w najgorszej sytuacji w całym wydawnictwie, jeśli chodzi o opłacalność, ze względu na to, że przez lata nie był zupełnie odświeżany.
Nowe Cosmo miało być czymś innym, niż było wcześniej – inne okładki, inny layout, inne teksty. Co miesiąc walczyłam z Nowym Jorkiem o zatwierdzenie okładek, które według ich standardów „były za mało Cosmo”. A ja po prostu starałam się nadać im trochę klasy… Po moich wszystkich zmianach w momencie zamykania działu prasy drukowanej w Marquardzie Cosmopolitan był najbardziej opłacalnym tytułem w całym wydawnictwie. Obniżyłam koszt produkcji magazynu, większość robiłam in-house, zatrudniłam redaktorki online do pisania artykułów, stworzyłam nowe opcje monetyzacji… W planach były warsztaty, kobiece retreaty budujące samoocenę czy podcasty w stylu „Red Table Talks”.
Myślisz, że teraz byłoby możliwe reaktywowanie takiego tytułu?
Myślę, że nie. Powołanie takiego magazynu to wielkie wyzwanie finansowe, ponieważ trzeba przekonać reklamodawców, żeby w niego zainwestowali. Trzeba opłacić amerykańskie licencje, wiele osób, redaktorów, fotografów, wszystkich współpracowników. Cała kwestia druku jest wielkim zobowiązaniem finansowym. Do tego dochodzi coraz droższy papier, kolportaż. Później zwroty, utylizacja. Na początku Cosmopolitan sprzedawał się w liczbie 150-200 tysięcy egzemplarzy. W jego ostatnich latach to było 30 tysięcy. Koszty prowadzenia tego tytułu rosły, a przychody malały.
Czy praca w redakcji magazynu o modzie naprawdę wygląda jak z filmu „Diabeł ubiera się u Prady”?
O w życiu! Dlatego na przykład już nie mogę oglądać takich seriali jak „Emily W Paryżu”. Chrystusie, nawet tam nie mają już takiej rozrzutności. W rzeczywistości to jest orka. To jest ogrom pracy, cała masa wyzwań — pracy coraz więcej, a etatów coraz mniej. Kiedyś sam dział mody w magazynie miał kilka osób, stylistów na etatach i asystentów. Teraz czasem cała redakcja liczy kilka osób. Praca w magazynie modowym nie jest dziś tym, czym była kilkanaście lat temu. Nie jest absolutnie tym, czym była 20 lat temu. Pod koniec lat 90. stylistka w jednym z magazynów o modzie zarabiała miesięcznie 20 tysięcy złotych. Dziś to są duże pieniądze, ale na tamte czasy to był chyba majątek. Do tego nielimitowane budżety reprezentacyjne, karty taksówkowe. Magazyny zarabiały krocie, więc można było sobie na to pozwolić. Teraz budżety reklamowe trzeba dzielić z digitalem, influencerami, akcjami specjalnymi. Niestety świat się zmienił, lata świetności się skończyły.
Wywiad z Joanną Mroczkowską: “Prawda jest brzydka, a ludzie chcą od świata mediów bajki – o pięknie, luksusie i szczęściu.”
Wiele młodych dziewczyn może sobie pomyśleć, że to przecież piękny świat, w którym warto być. Eventy, prezenty, spotkania…
Oczywiście tak jest, dlatego tak wiele osób, mimo wielu trudności, zostaje w tej branży. Prestiż ponad wszystko (śmiech). Warto jednak pamiętać, że to, co jest pokazywane w internecie czy w mediach społecznościowych to w większości pozory. Za tym wszystkim jest ciężka praca, stres i zmęczenie. Na relacji na Instagramie wszyscy widzą, że lecisz w jakieś wspaniałe miejsce z jednym brandem, ćwiczysz jogę w nowej kolekcji innego brandu, albo chwalisz się pięknym prezentem od kolejnego. Nikt nie powie, że na pensję w branży wystarczającą na godne życie trzeba pracować latami lub na kilka etatów.
Czy nie lepiej w takim razie byłoby pokazywać prawdę?
Prawda jest brzydka, a ludzie chcą od świata mediów bajki – o pięknie, luksusie i szczęściu. Nie znam osoby, która nie chciałaby żyć w pewnego rodzaju luksusie. Podróżować, jeść dobre rzeczy, być w ładnych miejscach. Mimo to w ostatnim czasie coraz więcej influencerów pokazuje swój tzw. backstage. Pokazują swoje wpadki, pokazują się w nieidealnym stanie, w gorszej kondycji etc. Czasy się zmieniają i ludzie chcą też widzieć, że nie zawsze jest kolorowo. Pięknie montowane rolki na Instagramie to nie wszystko. Influencerzy również się zmieniają. Dotykają problemów, o których kiedyś nie mówili publicznie w internecie, pokazują niedoskonałości, wpadki. To właśnie ta ewolucja. Trzeba jej dać czas.
Czy uważasz, że ten tort medialny został sprawiedliwie podzielony między dziennikarzy a influencerów? Czy nam redaktorom, cokolwiek z tego tortu jeszcze pozostało?
Sprawiedliwie, niesprawiedliwie. Takie są znamiona czasu, albo wskakujesz na tę łajbę, albo żyjesz iluzjami. Myślę, że ta relacja influencer – dziennikarz ciągle się rozwija. Kiedy pojawili się pierwsi influencerzy, ludzie zachłysnęli się tym nowym światem i łykali wszystko, co im podstawiono. Dziś wielu dziennikarzy jest „influencerami”. Z nami tak jednak jest, łykamy wszystko jak młode pelikany, ale szybko uczymy się weryfikować. Ludzie ekspresowo wspinają się na szczyt, ale też szybko mogą z niego spaść. Wystarczy jedno kłamstwo, jednak wpadka. Polacy są bardzo świadomymi użytkownikami internetu i potrzebują czegoś więcej. Mam nadzieję, że mimo wszystko chcą w mediach ludzi, którzy robią w swoim życiu coś inspirującego, ciekawego. Rozwijają się, mają swoje biznesy, pasje, a nie tylko robią ładne zdjęcia lub tańczą.
Rynek medialny z całą pewnością zmienił się pod wpływem influencerów, dlatego, że budżety, którymi dysponowały marki, w jakimś stopniu zaczęły być przekierowywane na twórców internetowych. Wiele magazynów zniknęło z rynku, bo nie były w stanie konkurować z zasięgami influencerów czy internetu. Te zmiany, o których mówię, były tak dynamiczne, że rynek mediów nie zdążył zaadaptować się do tej nowej sytuacji. Teraz magazyny modowe nie są tylko papierowymi gazetami. To są brandy omnichannel. Dziś magazyn drukowany jest swojego rodzaju influencerem, za nim stoi pojawiająca się w social mediach redakcja, wersja online, podcasty, newslettery, kampanie marketingowe, eventy, wysyłki kreatywne.
Wywiad z Joanną Mroczkowską: “Ludzie pisali w komentarzach, że dostałam tę posadę dzięki prywatnym układom. Dla nich niewyobrażalne było, że kobieta w młodym wieku, może zostać wyróżniona ze względu na umiejętności i kreatywność.”
Czy czeka nas koniec prasy drukowanej?
Nie! Radio też miało być wyparte przez telewizję, a wciąż istnieje. Na pewno trzeba się będzie pożegnać z niektórymi tytułami drukowanymi. Jest to związane z tym, że wszystko przenosi się do internetu. I w Polsce te zmiany następują dużo szybciej niż za granicą, ponieważ my jako społeczeństwo jesteśmy bardzo zdigitalizowani. Dużo bardziej niż np. Francuzi czy Niemcy. Fakt, że seniorzy oglądają filmiki na TikToku, mówi samo za siebie. Jednak nie rokowałabym, że prasę czeka totalna zagłada. Na pewno zostaną tytuły luksusowe, a także niszowe. Te magazyny nie są i nigdy nie były nastawione na wielką, masową sprzedaż. Mają określoną grupę odbiorców i reklamodawców, które również są im wierne. Pamiętajmy, że wszystko przychodzi falami, teraz siedzimy w telefonach, ale coraz częściej ludzie wchodzą w fazę pewnego rodzaju dekadencji i wracają do prasy. Zamieniają tablety na książki. To taki ciekawy cykl.
Wielu dziennikarzy i dziennikarek przechodzi na tzw. freelance, a swoją działalności przenoszą do mediów społecznościowych, stając się czymś w rodzaju dziennikarzy-influencerów. Czy dziennikarz jest w stanie się dzisiaj utrzymać poza etatem w wydawnictwie?
Jest to na pewno trudne. Tym bardziej w czasach szalejącej inflacji. Jednak myślę, że jeśli ktoś ma wypracowane nazwisko, jest dobrym, w tym, co robi, i może sobie pozwolić na to, by pracować projektowo w kilku miejscach naraz, to jest to możliwe. Kiedyś dziennikarz to był zawód dla elit. Teraz znowu tak po trochu się staje. Przez wiele lat dziennikarze zarabiali duże pieniądze, bo to był zawód, który określało się elitarnym. Czwarta władza. Dziennikarze mieli przecież ogromny wpływ na to, co działo się w kraju, na opinie i gusta odbiorców. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Przez ostatnie lata zawód ten dostał mocno po tyłku. Dziś dziennikarz nie może być jedynie pismakiem, musi przede wszystkim pracować nad „personal brandingiem”. Bo przecież najważniejsze nie jest to „co mówi”, ale „przez kogo” jest to mówione.
Zobacz też: Wywiad z The Odder Side: “Sukces kojarzy mi się z metą, a my tę metę cały czas przesuwamy”
Czym aktualnie zajmujesz się w wydawnictwie Marquard?
Od niemal trzech lat jestem dyrektorem operacyjnym. Zatem zajmuje się wszystkim po trochu. Zarządzam załogą, redakcjami, działem reklamy, księgowości, technologii. Jestem PR’owcem, marketingowcem i okazjonalnym zaopatrzeniowcem.
W jakiej aktualnie sytuacji jest wydawnictwo?
Marquard znajduje się w upadłości, już od jakiegoś czasu. Ten proces dobiega końca i wydawnictwo aktualnie jest wystawione na sprzedaż. Mam nadzieję, że nowy inwestor tchnie w Marquarda nowe życie, bo brandy do niego należące są na polskim rynku od ponad dekady. A redakcje, które są na pokładzie, zasługują wreszcie na zastrzyk nowej energii, czyli pieniędzy np. na inwestycje w projekty, które… czekają na lepsze czasy.
Jak odnalazłaś się w roli dyrektora operacyjnego? To chyba było wielkie wyzwanie, szczególnie w szalejącej pandemii?
Nie powiem, że było łatwo. Wydawnictwa robiły ciecia, zwalniały ludzi, obniżały pensje. Nam udało się poza zasięgiem radaru działać na najwyższych obrotach. Dzięki fantastycznym ludziom, którzy mi zaufali i zostali na pokładzie, udało nam się nie tylko utrzymać wszystkie etaty, ale również robić niewielkie manewry z nowymi zatrudnieniami. Sytuacja była niepewna, ale głowy pełne pomysłów i determinacji działają cuda. Mimo absurdalnie trudnego środowiska w tym czasie udało nam się przynosić z roku na roku tj. 2020/2021 i 2021/2022 większe przychody i to w pandemii i upadłości. Z zaledwie dwoma handlowcami! Mogę z czystym sumieniem poklepać się po ramieniu, „dobra robota”. Chociaż czasem sama nie wierzę, że się udało. W końcu obiektywnie rzecz ujmując mieliśmy nikłe szanse na sukces.
Jak więc rysuje się Twoja przyszłość w kontekście tych wszystkich zmian?
Sytuacja jest bardzo dynamiczna i wszystko zależy od tego, w którym kierunku pójdą te zmiany. Na razie nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Mogę jednak zaznaczyć, że mam naprawdę wspaniały zespół. Fantastycznych ludzi u swojego boku, którzy trwali przy mnie w tych wszystkich trudnych momentach w wydawnictwie. Nie mając budżetu, robimy PR, marketing, wchodzimy w nowe projekty. Myślę, że to jest bardzo ważne, że jesteśmy w tym razem.
A doświadczyłaś dyskryminacji w środowisku zawodowym? Np. ze względu na wiek czy płeć?
Oczywiście, że tak! Kiedy zostałam naczelną Cosmopolitana, w sieci pojawił się o tym artykuł. W komentarzach ludzie pisali, że dostałam tę posadę dzięki prywatnym układom. Dla nich niewyobrażalne było, że kobieta w młodym wieku, może zostać wyróżniona ze względu na umiejętności i kreatywność. Od razu szukano usprawiedliwienia tej sytuacji.
Gościnnie wykładasz na Uniwersytecie Warszawskim, który niegdyś ukończyłaś, jak to jest być teraz po drugiej stronie?
Moje pierwsze zajęcia poprowadziłam zaraz po tym, jak odebrałam dyplom magistra. Zacznijmy jednak od tego, że nie jestem największą fanką wystąpień publicznych, jednak zawsze przychodziło mi to dość łatwo. Ze względu na moją drogę i moje doświadczenia zostałam poproszona o poprowadzenie sporadycznie zajęć, konwersatoriów na moim alma mater. To pomogło mi zrozumieć, że jestem ekspertem w tym, co robię. Ta myśl pozwala mi pozbyć się stresu związanego z prowadzeniem wykładów. Wiem, że żaden student nie będzie w stanie mnie zagiąć, udowodnić mi, że czegoś nie wiem. Przecież ja to przeżyłam wszystko na własnej skórze. Doświadczeń, które mam nie da się wyuczyć z książek.
Co byś poradziła osobie, która chce iść Twoją drogą?
Powiedziałabym, żeby się zastanowiła dwa razy.
Bardzo inspirujące!
Niestety. Zawód dziennikarza czy PR-owca ma w dzisiejszych czasach coraz bardziej negatywne konotacje. Wynikają one m.in. z braku kompetencji, bo dziś każdy może być dziennikarzem czy PR-owcem, każdy jest ekspertem, wytyka błędy, czy to jest brak przecinka, czy użycie jakiegoś wyrażenia. Myślę, że jeśli ktoś chce pracować w mediach, musi się wyspecjalizować w jakiejś dziedzinie, najlepiej digitalowej, bo na tym będzie oparta przyszłość mediów. Nie wspominając już o AI, która jest nowiutkim, świeżym, prosto z piekarni zagrożeniem dla zawodu dziennikarza.
A jaka jest Twoja misja?
Misja? Prawda jest taka, że roczniki 10, 20 lat wstecz nie musiały się adaptować do zmian na rynku tak często, jak my dziś. Jak ktoś był dziennikarzem telewizyjnym, to nim został. Jak ktoś pisał do gazety, nadal pisze do gazety. Misją była praca w wyuczonym zawodzie. Nikt w międzyczasie nie musiał stawać się influencerem, trenerem jogi, coachem itd. Ktoś, kto pracował w magazynach kolorowych, pracował tam do emerytury. Z jednej strony to jest fantastyczne, że tak się rozwijamy, uczymy różnych nowych rzeczy, z drugiej jesteśmy stale poddawani nowym presjom, bodźcom, które atakują nas z każdej strony.
Kiedy opuszczałam Cosmopolitan, wrzuciłam na Instagram pożegnalny post. Było pod nim wiele komentarzy m.in. od moich współpracowników, które wzruszyły mnie do łez. Ludzie pisali, że byłam ich mentorką, że byłam najlepszą szefową na świecie, że dałam im możliwości do rozwoju, nabycia doświadczenia. To było najlepsze świadectwo tego, że to, co robiłam zawodowo, miało sens. Myślę, że to jest moja misja, żeby pozostawić po sobie osoby, które będą pamiętać, że kiedyś im pomogłam, że czegoś się ode mnie nauczyły, do czegoś je zmobilizowałam, zainspirowałam. A co za tym idzie w jakimiś malutkim, malusieńkim stopniu zmieniłam ich życie na lepsze.