Na początku byli Oni: Anka Jankowska i Marcin Wiśnios. Ona rzuciła teatr, on pracę w korpo, a z ich połączonych mocy powstał Hultaj Polski, który jako owoc ciężkiej pracy stał się źródłem codziennej inspiracji. Razem ruszyli przez miejską dżunglę, tropiąc innych członków hultajskiego plemienia – dzikich mieszkańców współczesności – marzycieli, buntowników, nonkonformistów, którzy chadzają własnymi ścieżkami. Anka i Marcin postanowili ich ubrać. Jednak Hultaj Polski to coś więcej niż ubrania. Właściciele marki to bardzo świadomi obywatele, którzy bacznie obserwują to, co się dzieje na rynku modowym w Polsce. Zapraszamy na niezwykle ciekawą rozmowę z Anką Jankowską.
Zacznijmy od początków Waszej marki: skąd wziął się pomysł na Hultaja Polskiego?
Anka Jankowska: To dość barwna historia. Przez całe swoje dotychczasowe życie zawodowe zajmowałam się teatrem. Byłam choreografem, reżyserem i tancerką. Zajmowałam się też wokalistyką i projektowaniem świateł do spektakli. Kiedy na świecie pojawiła się nasza córa musiałam zwolnić tempo. Potem Sonia zaczęła rosnąć i okazało się, że to już nie jest takie proste – być ciągle poza domem, w rozjazdach. W dodatku polski rynek teatru ruchu w porównaniu do zachodniego, gdzie pracowałam przedtem, wydawał się biedny i smutny. Przez jakiś czas po powrocie z Niemiec próbowałam pracować tutaj, ale się poddałam. Stwierdziłam, że już nie mam siły walczyć z wiatrakami i zaczęłam się zastanawiać, co innego mogłabym robić. Od samego początku wiedzieliśmy z Marcinem, moim mężem, że chcemy pracować razem, że mamy ochotę stworzyć coś wspólnie. Małżeństwa tak często żyją obok siebie… Ludzie, którzy funkcjonują w zupełnie różnych światach i spotykają się tylko w celu zjedzenia obiadu, a tak naprawdę niewiele o sobie wiedzą. My wiedzieliśmy, że chcemy żyć razem, chcemy mieszkać razem i chcemy robić coś, co jest naszą wspólną pasją. Pierwszym pomysłem były nosidełka Mei Tai, których używa się na całym świecie. Ludzie wszędzie noszą dzieci, więc wydawało mi się to rewelacyjnym pomysłem. Okazało się, że Polska nie nosi. W naszym kraju „noszący” to tak mała grupa, że utrzymanie z tego firmy, która byłaby jeszcze trochę bardziej ekskluzywna, okazało się niemożliwe. Wtedy powstał pomysł projektowania ciuchów. Zaczęliśmy od ubrań dziecięcych. Uszyliśmy pierwszą serię i praktycznie już po tygodniu od jej wypuszczenia zaczęliśmy dostawać pytania, czy nie ma takich samych ciuchów, tylko dla dorosłych. Okazało się, że to jest kierunek, w którym idziemy. Początki były proste – badaliśmy intuicyjnie rynek, żadne z nas nie znało się na biznesie.
Czy córka była inspiracją dla Waszej marki?
W pewnym sensie tak, oczywiście. Obserwowaliśmy ją, widzieliśmy jak rośnie, jaka się robi z niej fajna łobuziara. Fajnie byłoby ją ubrać w coś, co pasowałoby do jej osobowości. Na początku była zafascynowana rolą modelki, więc fajnie się z nią współpracowało. Później, w miarę jej wchodzenia w profesjonalizm, entuzjazm stygł, ale czasem jeszcze daje się namówić na zdjęcia. Jest naprawdę niezłym zawodowcem! Inspiracją byli także przyjaciele, którzy mówili, że chcieliby dokładnie takie ubrania, jakie zrobiliśmy, tylko duże, na dorosłych. Wtedy był szał na szarą dresówkę. Wszyscy chyba mieli poczucie, że to się sprzedaje.
Wtedy, czyli?
Mniej więcej cztery lata temu. Robi się to, co się sprzedaje, nie ukrywajmy. My też to robiliśmy, ale bardzo szybko stwierdziliśmy, że to w ogóle nie jest nasza nisza. Fajnie się robi rzeczy z dzianiny, jest naprawdę przyjazna, przyjemna, można z niej zrobić dużo ciekawych rzeczy, natomiast nie chcieliśmy się absolutnie do tego ograniczać. Po 1,5 roku robienia ubrań dzianinowych, uznaliśmy, że czas na rzeczy bardziej „zwariowane”. Od tego momentu promujemy pomysł „przełamywania fal”, czyli chodzenia w rzeczach, które mogłyby wydawać się zarezerwowane dla luksusowych miejsc, dla specjalnych okazji, w sposób streetwearowy. Proponujemy ubrania, które nadają się na ulicę, do trampek, ale dokładnie ten sam model z czarną bluzką, ze szpilkami i drobną biżuterią może być uznany za strój wieczorowy. Mamy poczucie, że kobiety mają kłopot z kupowaniem rzeczy stricte wieczorowych, bo one po prostu są „półkownikami”, leżą i wiszą, a tak naprawdę używane są z rzadka. Często jest tak, że jak już raz założyłyśmy coś wyjątkowego, to nie ma potem okazji na powtórną prezentację. Fajnie byłoby mieć spódnicę, którą mogę założyć np. do opery, ale też mogę założyć do niej adidasy, podartą podkoszulkę i po prostu przelecieć się w tym po mieście. Staramy się promować szersze spojrzenie.
Mówisz o konceptualności. Moda modą, ale biznes biznesem. Tak jak powiedziałaś, to ma się sprzedawać. Jak testowałaś ten rynek? Co wiedziałaś o ciuchach? O szyciu, o kroju?
O ciuchach wiedziałam tyle, ile wie każdy człowiek teatru, czyli sporo. Teatr to miejsce, które uczy wszystkiego po trochu. Umiesz zrobić i stół, i postawić dom, i jesteś w stanie zaprojektować ciuchy. Z pewnością fakt, że przez lata zajmowałam się „człowiekiem w ruchu” pomógł mi też myśleć o wygodzie tego, co wymyślam.
Jakie problemy napotykałaś na swojej drodze? Podejmując się tego wyzwania zapewne uczyliście się też na błędach. Gdybyś miała wymienić taką sytuację, która Was zaskoczyła, z której wyciągnęliście wnioski co by to było?
Czytaj dalej…