Jej marka była eko, zero waste i sustainable 10 lat przed tym, gdy stało się to globalnym trendem. Anna Orska od początku tworzy swoją firmę w oparciu o wartości, które sama wyznaje. O tym, jak to robi, opowiada Alicji Szewczyk.
Przez lata w centrum działań marek był produkt. Od wybuchu pandemii widać ogromną zmianę. Marki mocno podkreślają, że nie produkują jedynie ładnych rzeczy. Że stoi za tym historia i wartości. Orska od samego początku, czyli od 12 lat, właśnie na wartościach buduje swoją komunikację. Można powiedzieć, że byłaś prekursorką tego trendu. Czy to, żeby opowiadać historie produktów było celowym zabiegiem?
Absolutnie nie, to wynikało z mojej wewnętrznej potrzeby. Odkąd pamiętam ważne było dla mnie, żeby wiedzieć kto, z czego i jak zrobił przedmiot, który noszę tak blisko ciała. Zanim założyłam Orską, pracowałam jako projektant i wzornik dla innych marek jubilerskich. To doświadczenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że biżuteria musi mieć jakąś historię. W swojej pierwszej kolekcji wykorzystałam liny żeglarskie, przywożone z różnych wypraw. One wcale nie były ładne. Były stare, zardzewiałe i wyglądały jakby zostały wykopane spod ziemi.
Nagle okazało się, że dla ludzi ważne jest skąd te liny pochodzą, jakie są współrzędne tego miejsca i że doceniają te historie. Na początku robiłam kolekcje, które miały ogromne znaczenie dla mnie, ale szybko okazało się, że każda niesie ze sobą wartości, o których warto opowiedzieć. Nie dorabiamy historii do gotowego produktu. Nasz produkt albo od początku ma swoją historię albo ona wydarza się w na jednym z etapów procesu tworzenia. My ją tylko opowiadamy.
>>> PRZECZYTAJ TAKŻE Modowi ekoliderzy 2021 – najważniejsze ekologiczne inicjatywy ubiegłego roku
Nie towarzyszył ci na początku lęk, czy to się sprawdzi? Czy przełoży się na sprzedaż? Trudno prowadzić firmę bez patrzenia w Excel.
Excel jest ważny, ale nie zawsze jest najważniejszy. Warto być wobec klienta szczerym, bo jeśli będziesz szczery, to klient to doceni. A za klientem przyjdzie wynik w Excelu. Moim zdaniem dla marki duże znaczenie ma autentyczność. Kluczowe jest robienie i mówienie o wartościach, w które sama wierzysz. Nie wolno udawać. Do ludzi przemawia prawda, choć oczywiście za tym wszystkim stoi ogromna praca i masa wyzwań, z którymi trzeba się mierzyć.
Największe wyzwanie dla Ciebie?
Praca z ludźmi. Czuję ogromną odpowiedzialność za zespół, który tworzy Orską razem ze mną i wdzięczność za to, że dzięki nim jestem tu, gdzie jestem i mogę się rozwijać. Przy czym rozwój nie oznacza dla mnie dążenia do tego, żeby mieć wszystkiego więcej. Rozwój to nie nieustający wzrost, a zaspokojenie potrzeb. To wolność poszukiwań i eksperymentów; robienie rzeczy, które coś znaczą, coś wnoszą, nawet jeśli nie będą bestsellerem.
Projektując nową kolekcję myślisz w kategoriach stricte biznesowych? Czy to się spodoba klientom? Czy ta inwestycja się zwróci?
Mam ponad 20 lat doświadczenia i wiem, który produkt jest sprzedażowy, a który wizerunkowy, więc może powstać w kilku sztukach. Nie produkujemy masowo. To, co jest dostępne online robimy dopiero, gdy zostanie zamówione. Dzięki temu nie mamy nadprodukcji. To z jednej strony daje nam wolność i elastyczność kształtowania oferty, z drugiej spokój sumienia – u nas nic się nie marnuje.
Współpracujesz z wieloma osobami z zewnątrz?
Zdarza się, że przy konkretnych kolekcjach wspomagam się osobami spoza mojego teamu, ale w ogromnej mierze jesteśmy samowystarczalni. Jesteśmy organizmem, który prawie wszystko, od pomysłu do gotowego produktu, potrafi zrobić sam. Wytwarzamy biżuterię, robimy do niej oprawę wizualną, eksponujemy ją w butikach i sprzedajemy.
Poszukiwanie nowych materiałów i form, eksperymenty są dla nas bardzo ważne. Raz w miesiącu wypuszczamy nowość – czasem jest to nowa kolekcja, czasem drobny element w ramach kolekcji już istniejącej. Ten rytm gwarantuje twórczy ferment, ale to także ogrom pracy dla każdego z nas. Na szczęście w Orska każdy potrafi robić rzeczy z różnych dziedzin.
Celowo dobierasz do teamu osoby, które są multitasking?
Nie, po prostu daję moim współpracownikom możliwość rozwijania się na różnych polach, a nie tylko na tym, które wynika z ich obowiązków. Staram się być bardzo czujna i uważna na potrzeby ludzi, bo zależy mi na tym, żeby chcieli zostać w mojej marce i tworzyć ją razem ze mną. Pytam, sprawdzam, dbam o nich, daję im kilka przestrzeni do działania. Chcę, żeby czuli, że mają wpływ na to, że nasze produkty się sprzedają.
Czasami robimy zamianę i np. osoba odpowiedzialna za sprzedaż w butiku przychodzi do pracowni i uczestniczy w procesie powstawania biżuterii. Zależy mi, że rozumiała każdy jego etap, od pierwszej myśli, czyli od rysunku do realnego produktu. A żeby to zrozumiała, musi to poczuć. Zdarzało się też, że jubilerzy stawali za ladą w butiku. Dzięki temu wszyscy mamy szacunek do pracy innych.
Zupełnie jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie prezes przechodzi wszystkie szczeble w firmie zaczynając od pracy np. w magazynie.
Gdy zamknięci tworzymy biżuterię w pracowni, nie mamy zderzenia z rzeczywistością, a przede wszystkim z klientem. Dlatego zależy mi, żeby wszystkie osoby, które są zaangażowane w powstanie biżuterii były na premierach i widziały reakcje klientek.
Zawsze, kiedy jesteś w butiku widzę Cię otoczoną klientkami, opowiadającą im o kolekcji. Dlaczego ten bezpośredni kontakt jest dla Ciebie tak ważny?
Świadomość, że wiem, kto nosi zaprojektowane przeze mnie rzeczy daje mi poczucie sensu. Mam bardzo bliskie relacje z klientami, zarówno kobietami, jak i mężczyznami, co jest dla mnie wielką wartością. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie znać tych fantastycznych ludzi. Rozmowy z nimi dają mi gigantyczną energię, motywację do działania, ale i zastrzyk wiedzy o tym, jakie moim klienci mają potrzeby, co mogę zrobić, by pomóc im je zaspokoić. Jedyne na co naprawdę mocno pracujemy, to żeby chcieli do nas wrócić i mieć z nami kontakt. Czasami, gdy projektuję, mam przed oczami konkretne kobiety i ich stylistykę. Potem dość odważnie mówię do nich: „Gdy projektowałam tą rzecz, myślałam o pani”.
Dzisiaj nazywa się to budowaniem społeczności.
Ja to nazwałam „wewnętrznym plemieniem”. Kiedyś klientki powiedziały mi, że rozpoznają się na mieście po kółeczku Orska. Potrafią się nawet zaczepić, żeby zamienić ze sobą kilka zdań. Dla mnie to dowód, że moja marka jest czymś więcej niż firmą sprzedającą produkt. Pracując nad inspirowaną tatuażami kolekcją Tattoo, dotarło do mnie, że tatuaż od wieków pomagał rozpoznać zarówno przyjaciela, jak i wroga. To moje kółeczko spełnia podobną rolę. Pomaga odnaleźć się tej małej społeczności, o którą my – jako marka – próbujemy zadbać, bo chcemy, żeby dobrze się z nami czuła. I robimy to od samego początku istnienia marki!
Myślę, że ta energia, o której wspomniałaś, idzie w dwie strony i dla klientek Twojej marki ważny jest kontakt z Tobą. Czytałam niedawno badania, które Klarna przeprowadziła na polskich konsumentach i wynika z nich, że dla klientów bardzo ważne jest kto stoi za marką. Ludzie potrzebują wiedzieć, że marek nie tworzą jakieś anonimowe twory, tylko konkretni ludzie.
Bardzo się cieszę, że to idzie w takim kierunku, bo kiedy studiowałam, ludzie na słowo „projektant”, otwierali oczy ze zdziwienia. Pytali: „Projektant? Czyli kto?” (śmiech). A przecież każdą rzecz na świecie zaprojektował konkretny człowiek. Ktoś zdecydował jaki ma mieć kształt, kolor, wielkość…
A propos decyzji – zdarza Ci się pytać klientów o opinie?
Bardzo często to robię. Uważam, że jedną z ważniejszych rzeczy dla projektanta jest być w środku i mieć w sobie otwartość zarówno na to, co dobre, jak i na to, co złe. Trafiają do mnie opinie bardzo pochlebne, które są miodem na moje serce. Ale też takie, z którymi muszę się zmierzyć.
Mam do tego racjonalne podejście – zawsze jestem wdzięczna, że słyszę prawdę np. że coś powinno być krótsze, dłuższe, że tu powinna być przypinka. Praca dla dużych marek nauczyła mnie, żeby się nie obrażać na krytykę, tylko wyciągać z niej wnioski. Jeśli potrafisz to zrobić, to ona dużo ci da.
Na koniec zapytam: jaką jesteś szefową?
Na pewno nie jestem szefową skupioną na tabelkach. (śmiech) Mam w sobie bardzo dużo emocji – kiedyś myślałam, że to moja wada. W zarządzaniu zespołem bazuję na intuicji i empatii. Nie jestem szefem nakazowo-rozdzielczym, tylko wspierającym. Zależy mi na tym, żeby osoby, które ze mną pracują były spełnione i dobrze się czuły. I muszę mieć wokół ludzi mądrzejszych od siebie.
To u nas rzadkość. Boimy się, że jak zatrudnimy kogoś lepszego od nas, obnaży naszą niewiedzę.
Nie ma możliwości, żeby jedna osoba znała się na wszystkim. Dlatego z całego wachlarza wybieram relacje z ludźmi, rzemiosło i podróże. Zależy mi na tym, żeby robić oryginalną biżuterię, mieć czas na projektowanie i poznawanie innych kultur. Jeśli chcę to robić, muszę oddać pozostałe pola. Mam w zespole i bardzo młode osoby, i bardzo doświadczonych np. mistrzów jubilerstwa i uważam, że od każdej z nich mogę się wiele nauczyć.
Jedna z bliskich mi osób opowiedziała mi kiedyś o swoich problemach z szefem, z którym się nie zgadzała. Po jakiejś dyskusji zapytała go: „Potrzebujesz ludzi, którzy będą ci przytakiwać czy takich, którzy pokażą ci inną przestrzeń?”
To bardzo mądre słowa. Gdy zadbasz o różnorodność w swoim teamie, to te różne osoby pokażą ci przestrzenie, na które sama nie wpadniesz. To zderzenie z innym sposobem myślenia, z innymi opiniami jest szalenie cenne. Człowiek z natury nie jest samotnym żaglem. Dzielenie się tym, czego doświadczasz i co myślisz daje wielką satysfakcję nie tylko w biznesie, ale przede wszystkim w życiu.
>>> PRZECZYTAJ TAKŻE Gdzie się uczyć mody na świecie?