W kraju zdominowanym przez centra handlowe i w którym modę chętnie kupuje się na najsłynniejszym serwisie aukcyjnym, zdecydowały się na mało popularny biznes – concept store. Czy było warto? Zapytaliśmy o to założycielki kilku miejsc w Warszawie i nie tylko, oferujących niszowe, również zagraniczne marki.
Czym jest concept store? Pojęcie to kryje w sobie dwa inne: wielobranżowość i wielomarkowość. Miejsce tego typu w zamyśle oferować ma coś więcej niż produkt. Ma być okazją do wyjątkowego doświadczenia zakupowego, w sprzyjającej przestrzeni, gdzie mamy do czynienia z nieprzypadkową selekcją brandów. Concept store to więc idealne miejsce dla tych, którzy szukają ubrań i dodatków dobrej jakości, nierzadko ręcznie robionych, szytych w lokalnych szwalniach, nieodstępnych w innych miejscach lub w bardzo w limitowanych ilościach. Choć brzmi to wszystko dość luksusowo i mało inkluzywnie, tego typu miejsca są dla każdego, komu bliska jest filozofia slow shoppingu i bardziej zrównoważonego podejścia do mody.
Concept store to coś więcej niż zakupy
Sama idea concept store’ów nie jest nowa. Wystarczy wspomnieć słynny Bazaar założony przez projektantkę Mary Quant w Londynie w 1995 roku, oferujący ubrania oraz dodatki – na tamte czasy odważne i ekstrawaganckie, ale i coś więcej – lifestyle. W Bazaar gościła swobodna atmosfera, głośna muzyka, darmowe drinki i często wydłużone godziny otwarcia. Z kolei samo określenie „concept store” ukuł w 1991 roku włoski socjolog Francesco Morace, definiując w ten sposób kultowe 10 Corso Como, miejsce będące połączeniem galerii sztuki, księgarni, butiku i kawiarni, stworzone przez słynną redaktorkę mody i bizneswoman, Carlę Sozzani.
W Polsce popularność concept store’ów zaczęła rosnąć stosunkowo niedawno. Jednak w ciągu ostatniej dekady, miejsc oferujących produkty różnych, głównie niszowych marek ubrań, dodatków i kosmetyków, urodziło się sporo. W samej Warszawie można naliczyć kilka. Co więcej, więksi gracze, jak choćby Answear, zaczęli inwestować w tego typu rozwiązania, wychodząc naprzeciw klientom bardziej świadomym, ceniących sobie wyselekcjonowane produkty i to wspomniane doświadczenie zakupowe, oddziałujące na różne zmysły. Nie trzeba być jednak dużą firmą, żeby dobrze radzić sobie na rynku, czego dowodem są założycielki kilku adresów doskonale znanych miłośniczkom i miłośnikom mody i designu.
Autorska selekcja brandów to podstawa
Edyta Rojek od 2014 roku prowadzi przy Koszykowej 1 w Warszawie Kyosk, w którym nie tylko zrobimy zakupy, ale również wypijemy włoską kawę przy lekturze najlepszych światowych magazynów o modzie i designie. – Przez jakiś czas mieszkałam i studiowałam w Mediolanie. Uwielbiałam zaglądać do butików, które ubierały kobietę od stóp do głów. To właśnie tam narodził się pomysł stworzenia takiego miejsca w Warszawie – mówi Edyta. A research zaczęła, przewrotnie, nie od Włoch, a od Kopenhagi. – Pierwszy sezon rozpoczęłam z Rodebjer, Leon & Harper. Później dołączyły marki Dragon Diffusion, Nanushka, Ganni oraz wiele innych. Był to dość odważny ruch, biorąc pod uwagę fakt, że w tamtym czasie marki te były bardzo słabo znane. Jak przyznaje sama Edyta, oprócz redaktorek i stylistek, mało kto o nich słyszał. Obecnie w Kyosk jest już ich ponad 50, a wszystkie kolekcje założycielka Kyosk wybiera sama, najpierw oglądając je w showroomie danego brandu. Dużą wagę przykłada również do tego, co dana marka sobą reprezentuje: od osób po filozofię. Rok 2025 będzie dla marki Kyosk rokiem zmian. Edyta planuje remont butiku na Koszykowej, a w maju otwarcie nowego punktu – w Katowicach. Oprócz tego prężnie działa również sklep online, a także outlet na warszawskim Mokotowie (ul. Opoczyńska 4a). To szansa na upolowanie prawdziwych perełek sprzed kilku sezonów w bardzo atrakcyjnych cenach.
Autentyczność jest w cenie
Na podobny pomysł zdecydowała się Monika Lenarczyk, która ze światem mody związana jest od lat (pracowała jako fotografka i stylistka). Od 2022 roku prowadzi kameralny concept store Rooi (Nowogrodzka 6a, Warszawa), oferując w nim m.in. bardzo popularne obecnie skandynawskie brandy, jak Swedish Stockings, Stella Nova, Skall Studio, Lovechild 1979 czy Pura Utz. – Rooi to taka duża kapsuła, ale nie w powszechnym tego słowa znaczeniu. Lubię w niej łączyć różne kolekcje, sezony i marki – mówi Monika, która od początku zdawała sobie sprawę, że wchodzi do niełatwej, wymagającej i dość wybrednej branży. Jednocześnie wierzyła mocno, że jeśli stworzy coś autentycznego, klienci to docenią. „Bycie czujnym na zmiany przy jednoczesnym niezatracaniu swojej tożsamości” to jej biznesowa dewiza. Na pytanie, co najbardziej lubi w prowadzeniu concept store’u, odpowiada, że „możliwość pracy z twórcami i pasjonatami” oraz „budowanie relacji z ludźmi”. – Pamiętam każdego klienta i jego zakup. Cieszę się, kiedy wracają do Rooi – to dla mnie znak, że udało mi się stworzyć przestrzeń, która nie tylko oferuje ubrania, ale również tworzy emocjonalną więź – podkreśla Monika, która planując przyszłość swojego biznesu, zdradza, że chciałaby wyjść „poza ramy samego sklepu”. – Chciałabym, aby Rooi było rozpoznawalne nie tylko za sprawą oferowanych produktów, ale także mojego indywidualnego podejścia do mody.
Gotowość na zmiany i feedback
O tym, że rynek bywa wybredny i szybko weryfikuje zwłaszcza młode biznesy, przekonała się Marta Zyśko. Latem 2020 roku założyła razem z mamą Moniką swój concept store. Blask, mieszczący się w kameralnym domu towarowym Mysia 3 w Warszawie, powstał jako sklep z ubraniami domowymi i sportowymi, głównie do jogi. Nie bez powodu. Marta z mamą same wkręcone były wtedy w bieganie, natomiast joga stała się niemalże sportem narodowym, co było w dużej mierze pokłosiem pandemii. Marta nie przepadała za określaniem Blasku jako “sklep jogowy”. Dziś przyznaje również, że ówczesna oferta marek była zbyt chaotyczna i niespójna. – Bardzo chciałyśmy zmienić swój asortyment na bardziej dziewczęcy, elegancki, ale jednocześnie byłyśmy trochę głupio przywiązane do założenia, że przecież nie możemy odchodzić od pierwotnej koncepcji sklepu – mówi założycielka Blasku. Zaryzykowała i szybko zobaczyła efekty. – Okazało się, że klientki wolą naszą selekcję, jeśli chodzi o rzeczy do noszenia poza siłownią.
Dziś w Blasku można kupić m.in. ubrania młodych pożądanych polskich marek jak Orage Studio czy Sonia & The Gypsies, torebki The Mar, biżuterię Maar czy ceramikę Malwiny Konopackiej. Po lekcji, jaką Marta wyciągnęła na początku prowadzenia własnego biznesu, dzisiaj zwraca uwagę na wiele kwestii, również na feedback od klientów. – Często przekazuję ich opinie producentom, co spotyka się z różnymi, nawet nieprzychylnymi reakcjami. Uważam jednak, że zawsze trzeba szukać równowagi między swoją wizją a zdaniem konsumentów. Znaleźć swoją niszę na Instagramie to jedno, a drugie – sprzedawać produkt, który ludzie chcą kupować. Niestety wielu twórców poprzestaje na tym pierwszym – zauważa Marta.
Na własnych zasadach
Według Luizy Kubis jedną z największych zalet concept store’ów jest to, że nie muszą trzymać się sztywnych zasad. – Głównym celem jest selekcja marek, którą możemy w każdej chwili zmieniać, oferując klientom najlepsze propozycje – mówi założycielka LuiStore, mieszczącego się na warszawskiej ulicy Mokotowskiej, od lat kojarzącej się z modą i zakupami. Wystartowała z nim w 2017 roku, niedługo po ukończeniu studiów na Central Saint Martins. – Początkowo oferowaliśmy luksusowe brandy z całego świata, takie jak Attico, 3.1 Phillip Lim, Les Coyotes de Paris (obecnie Rohe) czy Paul Andrew. Jednak przez lata concept mocno ewoluował i obecnie wśród ubrań mamy tylko jedną zagraniczną markę – RIXO, a za to szeroką selekcję akcesoriów czy produktów do domu z Kopenhagi i Londynu – mówi Luiza. Podkreśla, że obecnie większość ubrań w LuiStore to polskie firmy, m.in. Affair, Le Prive, One Shirt, Moye czy Atomy. W najbliższym czasie planuje poszerzyć dział beauty, wprowadzając produkty, które będą komponować się z ofertą mody i designu.
Luiza od niedawna prowadzi też autorską markę odzieżową Monday Artwork i ma ona swoją stacjonarną lokalizację dosłownie naprzeciwko LuiStore. Można tam znaleźć również projekty niedostępnych w innych miejscach w Polsce zagranicznych brandów jak Lié Studio, Justine Clenquet, Naghedi czy Service Projects. Skąd taki pomysł? – Dwa butiki w tej samej lokalizacji pozwalają na większą przestrzeń i lepsze zarządzanie całością. Zbyt personalnie traktuję ten biznes, by otwierać butik w innym mieście lub rejonie.
Przeczytaj rozmowę z Luizą Kubis z cyklu #FashionMemory
Concept store’y tworzą przede wszystkim ludzie, nie marki
Prowadzenie concept store’u według Mari Krystman, „to takie małe kuratorowanie”, czyli z jednej strony odkrywanie nowych marek, a z drugiej obserwowanie, jak rozwijają się te już znane. Potrzeba stworzenia takiej inicjatywy wzięła się z poczucia, że w Poznaniu brakowało stacjonarnego miejsca, które skupiałoby lokalne rękodzieło. I tak w 2022 roku na Jeżycach (ul. Szamarzewskiego 28) pojawiło się Słońce. Jeszcze przed oficjalnym otwarciem Mari miała gotową listę wymarzonych marek i twórców, z którymi chciałaby współpracować.
– W pierwszej selekcji pojawiły się m.in.: misy MUKO, notesy i kalendarze Papierniczeni, kadzidła i podstawki AUURA, kosmetyki Jan Barba, ala i UKVIAT, świece Leisure plus poznańska ceramika: Hadaki i Ceramics 36. Sporo z nich jest w Słońcu do dziś – mówi pomysłodawczyni butiku. Niezmiennie stawia wyłącznie na polskie marki, budując w ten sposób zaufanie zarówno wśród twórców, jak i odbiorców, których nazywa „Ludźmi Słońca”. Największe wyzwanie w prowadzeniu takiego biznesu? Założycielka poznańskiego concept store’u przyznaje, że są to koszty dla mikroprzedsiębiorców: od VAT-u i ZUS-u po opłaty związane z prowadzeniem stacjonarnego sklepu, czyli czynsz i prąd. – Ten brak systemowego wsparcia dla kameralnych miejsc jest przykry, bo ciekawe lokale budują kulturalny klimat miasta i gromadzą lokalną społeczność. Przecież świat nie może kręcić się wyłącznie w sferze online – mówi Mari, życząc sobie – i nam – „więcej rozmaitych analogowych Słońc na mapach polskich miast”.
Poznaj polskie it-bags, czyli marki torebek, które trzeba poznać